Paweł Głowacki

Wyznania szczerego entuzjasty teatru

Zieleń na włosku

Pół wieku temu zielony atrament Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego został sam na świecie, sam jak... palec? Owszem, ale palec dziwny, gdyż żaden z pięciu. Nie byle jaki, bo szósty. Nadprogramowy, zbędny, do niczego. Doskonale osobny. Szósty palec - wiersze Gałczyńskiego, który potrafił zmieniać słowa w aksamitne futra jeszcze ślepych kotów. Ot, taka sobie anatomiczno-liryczna fanaberia natury. W sumie - można bez tego żyć. Zwłaszcza dziś. No, bo sam powiedz, brawurowo racjonalny obywatelu dzisiejszości, jaki pożytek mieć możesz z zielonego sieroty, co gdzieś tam, Bóg raczy wiedzieć gdzie, w jakimś przez strychowe pająki doszczętnie obfaj-danym kałamarzu wysycha na szmaragdowy popiół? Żadnego. Co komu dziś po „Zielonej Gęsi", dyplomie specjalizacji wokalno-aktorskiej PWST w Krakowie, który stworzyła Marta Stebnicka? Nic.
Tak, pół wieku temu zielony został sam. Nagle się to stało, bo to się zawsze staje nagle, w jednej sekundzie zawrotnej, niczym na pstryknięcie. Przecież jeszcze wczoraj ten, który napisał „Zieloną Gęś", złotą stalówką czule drapał zieleń za uchem - a dziś już nie... Umrzeć - tego się nie robi szmaragdowym inkaustem... Nie robi się, ale cóż począć - jak trzeba, to trzeba. Niebieski gąsior musnął dziobem zieloną szyję gęsi ziemskiej - i było po ptaku. Nic nie zostało. Prawie nic. Jakaś dawno zapomniana pustka po Gałczyńskim. Jakaś lodowata ciecz, cała w zmarszczkach, diabli wiedzą, na którym strychu. I jeszcze tylko zielone piórko, co od szyi odpadło w tamtej sekundzie muśnięcia. Zielone piórko, czyli też nic. Ale to nic, że to wszystko, co zostało, to tylko nic, bo nic zawsze wystarcza, by uczynić teatr czysty.
W fantastycznie jarmarcznym, półtoragodzinnym seansie Stebnickiej zielone piórko od początku do końca wisi na włosku w samym sednie czarnego powietrza świeci jasno, bardzo jasno, nawet gdy na moment gasną inne jasności. Tkwi niczym szmaragdowa pestka albo jak jakieś pierzaste memento. Tkwi, a wokół buczy ciepły trzmiel bosko idiotycznych gier i zabaw jarmarcznych. Przaśna mitologia prowincjonalnych, marginalnych, przez Boga i ludzi opuszczonych namiętności najprostszych. Liryzm biednych trup teatralnych. Melancholia stukotu wozów, co przez świat naiwnie taszczyły poezję pozornie byle jaką i nieledwie improwizowane skecze sceniczne. Co jeszcze? Cały nieprzebrany wór cudów najniezwyklejszych!
Dziwna, krucha potęga jak barszcz tanich szminek, okularów z przerdzewiałego drutu i bez szkieł, księżyca wyrżniętego z blachy, tekturowych lasów, nosów z papier mache, krzywych krzeseł, dziurawych butów, nieludzko wygiętego pianina, roweru, który dziś nawet pod motylem się złamie, kostiumów wreszcie - dziwna, krucha potęga tych szmat, których papuzio kolorowe romby już wieki temu zetlały w fundamentalną nędzę szarości... Nie, nie sposób wymieniać do końca, bo przecież nie da się przeliczyć całej planety iluzji, na której mag Ildefons życie nie byle jakie za uszy wyciągał z kapeluszy wyłącznie bylejakich. Dość, że wszystko to, cała potężna i potężnie hipnotyczna żałość tandetnych, dawno zapoznanych teatralnych światów odpustowych, u Stebnickiej na powrót głowę podnosi, by wokół zielonego piórka tańczyć i by najfantastyczniejsze Gałczyńskiego absurdy, groteski, kabaretowe wice i głębsze znaczenia - wygadywać i odśpiewywać.
Cały smak „Zielonej Gęsi", przedziwny, jedyny w swym rodzaju smak tego „najmniejszego teatru świata", smak piętnastu, może dwudziestu scenicznych drobiazgów, z których każdy trwa nie więcej niż mgnienie - ów puchowy amalgamat Stebnicka na podniebieniu ma bez reszty. Roztarta go językiem, wymlaskała, wycmokała z niego wszystkie poszczególne ingrediencje. Na wylot zwiedziła słodkości, gorycze i pieprzności, po czym uczyniła to, co w teatrze zawsze najtrudniejsze. Nie spłoszyła delikatności, nie rozgniotła wzruszenia, nie zdmuchnęła łzy. Tacy też byli studenci: Anna Krakowiak, Zofia Dąbrowska, Karol Śmiałek, Ewa Breguła, Beata Czernecka, Beata Kacprzyk, Anna Warchał, Przemysław Gąsiorowski, Waldemar Raźniak oraz, że tak powiem, odzyskany student Edward Dobrzański, który, niczym Emeryt z opowiadania Brunona Schulza, wrócił oto do szkolnej ławy i - nie ma co kryć - perspektywy, jakie się otwierają przed studentem Dobrzańskim, zatrważają swym pięknem. I taki też był w swych niebywałych nutach, dzwoniących miękko niczym wygładzone ostrości fraz Kurta We-illa, kompozytor Andrzej Zarycki.
Zielona Gęś, Pies Fafik, Osiołek Porfirion i cała reszta czarodziejskiego towarzystwa - byli zwyczajnie delikatni i po ludzku wzruszający. Nie dmuchali sobie na rzęsy. Byli po stronie zielonego piórka. Dowód? Ich oczy. Nic tak nie ożywia pozornie już martwej zieleni jak dookolna czerń. Nic tak nie uwyraźnia oka jak biedna sztuczność iluzji. W tych oczach udekorowanych papier mache tkwiło całe, miękkie dno grotesek Gałczyńskiego, cały ich sens. Ten, że z tzw. życiem wciąż jest tak samo. Nie, zielony atrament nie wysechł na szmaragdowy popiół. Wystarczy obejrzeć seans Stebnickiej albo przeczytać Gałczyńskiego. Owszem, nic ci to nie da, ale przecież właśnie dlatego dostaniesz wiele. Z życiem naprawdę wciąż jest tak samo. Dostaniesz trochę jasności, szczyptę uśmiechu, źdźbło lęku - i tyle. Dostałeś wszystko.

PWST w Krakowie. „Zielona Gęś". Reżyseria Marta Stebnicka. Muzyka Andrzej Zarycki. Scenografia Anna Sekuła. Spektakl dyplomowy IV roku Specjalizacji Wokalno-Estradowej.

Dz. Pol. 23.10.2003