PRZEDSTAWIENIE DYPLOMOWE W PWST
Witkacy za kratkami
Kiedy odzywa się dzwonek, asystent reżysera zaprasza widzów do sali, w której czeka już na nich ustawiona wzdłuż ściany obszerna, dwudziesto-kilkuosobowa klatka. Zamknięci w tej klatce, usadzeni w dwóch rzędach krzeseł, oglądają dzieje klanu Macieja Korbowy.
„Maciej Korbowa i Bellatrix" to dość dziwny dramat. Odmiennie niż w wielu następnych sztukach, w tej Witkacy z niezwykłą pieczołowitością zadbał o życiową możliwość przedstawianych sytuacji. I choć jest tu jedna teatralna wańka-wstańka, to przecież jej „zmartwychwstanie" tłumaczy się chybionym strzałem, chociaż pojawia się przybysz z innej epoki (Rycerz), to dla bohaterów jest to równie niezwykłe, jak dla widzów.
Gra bohaterów z koniecznością, końcem wszystkiego i nicością, ma w paradoksalny sposób nadać sens ich bezsensownemu staczaniu się w przepaść. Na krawędzi, za którą jest nicość grają w odwrócenie nieodwracalnego. Stwarzają świat sztuki, który jest światem sztucznym Ten świat przez swój ostatni buntowniczy krzyk ma zaprzeczać nieubłaganej logice natury i cywilizacyjnemu postępowi ku pełnej mechanizacji. Ma potwierdzić koniec, ale się nań nie zgodzić.
Eschatologia Witkacego obca jest reżyserowi dyplomu aktorskiego w krakowskiej PWST Krystianowi Lupie. Witkacy opisywał kres, poza którym miała być nicość. Lupa patrzy na kres pewnej epoki w dziejach człowieka i szuka zewnętrznego punktu, który by mu pozwolił opisać ten kres i choćby skrawek nowego. Obserwując klatkę, w której znaleźli się ludzie schyłku drugiego tysiąclecia, ma nadzieję na osiągnięcie takiego zewnętrznego punktu.
Obiektywizację próbuje osiągnąć dwoma sposobami — opisem zewnętrznej genezy zdarzeń przedstawionych w „Macieju Korbowie" i wyciągnięciem z tego konsekwencji, które nazywa mitycznymi. W efekcie w dwóch kolejnych wieczorach, z których składa się całość Lupowego „Macieja", prezentuje dwie różne wersje całego dramatu. W pierwszej zdezorientowani „życiowi artyści" Witkacego mają się jawić jako gnój nie do końca rozpoznanej przez nich historii, w drugiej tworzyć zręby metafor i przeczuć dotyczących tego, co się staje na naszych oczach. Zmian w sposobie odbierania świata i jego tajemnic, przemeblowań w systemie wrażliwości. W efekcie spektakl jako całość ma przedstawiać genezę mitu, drogi jego krystalizacji. Nie po to, by mit kompromitować. Przeciwnie: by móc go wykorzystać do intuicyjnego opisu niepojętego świata.
Teatralny elekt idei Lupy jest na razie połowiczny. W dużym stopniu decydują o tym młodzi aktorzy. Jakoś łatwiej odgrywać im „dramat życiowy", pić kefir jako substytut kokainy i tworzyć „odwrotność naturalnych stanów", niż tą odwrotnością po prostu być. Dlatego Cayambe z pierwszego przedstawienia (Agnieszka Rosiek) oraz partnerujący jej Maciej (Artur Sokołowski) i Bellatrix (Małgorzata Maślanka) są o wiele bardziej interesujący niż ich sobowtóry z drugiego dnia: Joanna Żurawska, Paweł Deląg i Anna Wójcikiewicz.
A przecież najlepsze sceny Lupowego dyptyku tkwią potencjalnie właśnie w drugiej części. Jest to spotęgowana teatralnie scena wydzierania tajemnicy śmierci przez Cayambe, „Ostatnia stacja, rezygnacja" — wiersz Bellatrix mówiony na oknie oraz wyznanie klęski Teozoforyka. Ale żeby przeżyć metafizyczny dreszcz podczas „Ostatniej stacji", trzeba ją było obejrzeć podczas próby. Żeby uchwycić w dłonie próchno pozostałe po przemieleniu nicości, trzeba było zobaczyć Teozoforyka — Andrzeja Hudziaka. On jednak pokazywał tę scenę w Krakowie tylko raz: w ubiegłym sezonie, na otwarcie wystawy Krystiana Lupy w Starym Teatrze.
Marek MIKOS
Stanisław Ignacy Witkiewicz: Maciej Korbowa i Bellatrix. Reżyseria i scenografia: Krystian Lupa. Improwizacje na syntezatorze: Jakub Ostaszewski.
Przedstawienie dyplomowe IV roku Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie. Premiera: Scena przy ulicy Warszawskiej, luty 1993.