Paweł Głowacki

Wzlot i upadek d'Artagnana

Gdy w ostatniej scenie oliwkowej wersji „Płatonowa" znienacka stąpać zaczyna przed nami nie nauczyciel wiejski Michał Płatonow, tylko dzielny muszkieter d'Artagnan, pomyśleć należy o dwóch sprawach. Otóż, nad wielką, nie znaną nam dotychczas, a odkrytą przez Krystiana Lupę miłością Antoniego Czechowa do Aleksandra Dumasa zadumać się należy, oraz nad mądrością Ludwika Flaszena. Już 37 lat temu zanotował on, iż: „Czechowa trzeba grać, jak trzeba. Albo nie grać". Owszem, nie nazbyt ambitnie to brzmi...
Ale i nie codziennie wpada się na myśl przenikliwą i głęboką zarazem, zwłaszcza gdy z grubsza wygląda ona na truizm. „Grać, jak trzeba"... Problem właśnie w tym, że myśli pachnącej truizmem, czyli na pozór banalnej, nie bierze się u nas poważnie z definicji. Nawet gdy truizm ma świętą rację. Słuszna myśl banalna jest programowo w pogardzie, albowiem programowo w cenie jest nieprzejednana oryginalność. Mając do wyboru jako efekt końcowy, ewentualną oryginalną miazgę i ewentualną banalną jasność, reżyserzy wybierają miazgę. Czyli, by rzecz ująć przenośnie - wybierają d'Artagnana. Stawiają na zaskakujący muszkieteryzm tam, gdzie go w ogóle nie ma. A stawiają, by zaskoczyć właśnie.
Rzecz jasna, d'Artagnan w oliwkowym „Płatonowie" to drobiazg, nieistotny bibelocik... Za to wdzięczny - jako wyjątkowo denerwujący model tendencji ogólniejszej. Cóż bowiem skupia uwagę w tym "Płatonowie"? Przede wszystkim, że jest w nim to, czego nie uświadczysz w „Płatonowie" wyjściowym, czyli Czechowowskim. Owszem, jest miłość, ale w swych koszmarnych objawach powszechnego cierpiętnictwa nie ustępuje ona piekłu najmroczniejszych stron Augusta Strindberga. Jest - nie ulega kwestii - beznadziejność czekania, rodem jednak wprost z Samuela Becketta. W końcu jest i humor, ale cóż stąd, skoro skrzywiony w stronę drażniąco płaskiej farsy. Słowem - niby jest Czechow, z tym że Czechow rozpięty na skrajnościach, Czechow z gumy. Czyli nie za bardzo z życia, za to bardzo z regionów niewiarygodnie wysublimowanych wzniosłości. Wszystko zaś razem inscenizacyjnie wspiera się na trzech słynnych filarach scenicznej tajemniczości - na permanentnej ciszy niezliczonej ilości pauz, nagłym, samotnym, jakby zagubionym gdzieś dźwięku-jęku, oraz na mroku z lekka podszytym fioletem. To wystarcza, by zasiać na widowni wysoce nieokreślony niepokój metafizyczny. Udaje się; gdy bohaterowie Lupy pogrążają się naraz w sferze pauzy, to z minuty na minutę wzrasta niebezpieczeństwo, że już nigdy niczego nie wycedzą... Wzrasta również przekonanie, że w pewnych okolicznościach złotem jest akurat mówienie. Nawet wtedy, kiedy głosem ma być głos dzielnego muszkietera, z wolna snujący się nad rosyjską wsią...
Jest oczywistością, że Krystian Lupa to artysta nieprzejednanie oryginalny. Nie zawsze jednak... Oto reżyserując dyplom krakowskiej PWST, wystawił nie jednego, a dwa „Płatonowy" - wspomnianego oliwkowego oraz wiśniowego. Wisienka grana jest dzień wcześniej. Najprawdopodobniej o to chodzi, aby rzeczone jakości przeglądały się w sobie. Wisienka spoziera na oliwkę, oliwka na wisienkę, my zaś, przyglądając się tej owocowej wymianie spojrzeń, podnieść mamy nasze dusze na wyższy poziom wtajemniczenia. Z owej zabawy nic innego jednak nie wyszło, jak tylko kolor złamany lub też, jeśli kto woli, smak wysoce nieokreślony.
Co różni obie wersje? Otóż to, że wiśniowa charakteryzuje się kompletnym brakiem naszego d'Artagnana. Okazuje się, że co to znaczy: „grać Czechowa, jak trzeba", najlepiej wie akurat sam Krystian Lupa. Wystarczy tylko, że tak to ujmę, aby nie za bardzo miał ochotę na bycie nieprzejednanie oryginalnym, czyli na bycie sobą... Wtedy właśnie powstaje wersja wiśniowa. Zapewne niemożliwa byłaby obrona myśli, że jeśli największym szczęściem polskiego teatru jest Lupa, to największym jego nieszczęściem jest, jeśli Lupa zaczyna być Lupą do kwadratu. Jedno wszakże jest pewne - gdy Lupa, reżyserując Czechowa, za bardzo chce być sobą, wtedy powstaje wersja oliwkowa, czyli rodzaj całkowicie zbędnej dziwności.
Wiśnia jest, przy zachowaniu wszelkich proporcji, niczym niegdysiejszy „Wiśniowy sad" Petera Brooka. Opiera się o to samo proste przekonanie, iż u Czechowa najważniejszy jest bohater Czechowa. Jeśli aktor jest nieprawdziwy, wtedy wszystko jest nieprawdziwe. Kropka. I nie pomogą nawet najwspanialsze inscenizacyjne olśnienia. Wielka to radość, przyglądać się grze czystych, jasnych tonów, grze wspartej na wspaniałym umiarze w dawkowaniu rytmów i międzyludzkich napięć. Kto wie, może w przypadku Maji Ostaszewskiej (Anna Wojnicew), Adama Nawojczyka (Mikołaj Terlecki) i Dominiki Bednarczyk (Maria Grekow) należy mówić o małych kreacjach? W każdym bądź razie pauzy jest tyle, by aktor mógł westchnąć, po scenie chodzą ludzie, a nie psychologiczne monstra, reflektor zaś służy do oświetlania bohaterów, a nie do wyłuskiwania z mroku fundamentalnie przepastnych podtekstów. D'Artagnan nie przychodzi, w związku z czym Sonia Wojnicew nie strzela do dzielnego muszkietera. Sonia zabija wiejskiego nauczyciela Płafonowa. Smutny romans kończy się tak, jak Flaszen przykazał.
Wizja oliwkowa, jako się rzekło, wszystko zmienia. Ci sami aktorzy grają inne postacie i powiedzmy szczerze - grają, wyłączając Sonię Wojnicew Dominiki Bednarczyk oraz Wengierowicza Adama Nawojczyka, nie najlepiej. Pauzy puchną, po scenie snują się fundamentalnie poskręcane wężowiska człowieczych kompleksów, reflektory zaś rozsiewają nieogarnioną głębię. Na koniec Sonia dosyć bezsensownie strzela do muszkietera, ale niby do kogo ma strzelać, skoro, niczym grzybek w barszczu, pojawia się akurat d'Artagnan, a nie Płatonow? Przyznajmy nawiasem - ów strzał nie jest w porządku. Nie jest, albowiem d'Artagnan jest powszechnie znanym wirtuozem szpady. Zatem - albo dwie szpady i lekcje fechtunku dla Soni, albo dwa rewolwery i miesiąc poligonu dla muszkietera. Oczywiście - jeżeli chcemy być dżentelmenami teatru.

PWST w Krakowie. Scena przy ul. Warszawskiej, „Płatonow" wiśniowy i oliwkowy wg Antoniego Czechowa, reż. i scen. Krystian Lupa, oprac. muz. Jakub Ostaszewski.

Dz. Pol., 27.05.1996