Paweł Głowacki

Wyznania szczerego entuzjasty teatru

Na boku, po lekcjach

Bardzo chciała, długo chciała, tak długo i tak bardzo, aż przyszedł, bo musiał, ten ponury poranek, kiedy się poddała. Na swą odbitą w lustrze nagą kobiecość pierwszy raz spojrzała obojętnie, gdzieś na tyłach jej serca zaświtała ciemność, że to początek końca. Poczuła, jak ciało wolno zaczyna się od niej oddalać. Nie, nie chodziło o wiek, tuszę i zmarszczki. Chodziło o fiasko grubo boleśniejsze - chodziło o wiek, tuszę i zmarszczki jej marzeń.
Owszem, wciąż była młoda, bardzo młoda, idealne stosunki między obwodami w biuście, talii i biodrach wciąż były niezachwiane, ale co z tego, skoro w mózgu i na tyłach serca zaczął już pęcznieć rak rezygnacji? Dla jej doskonałych piersi zbyt długo tylko jej palce były delikatne; zbyt długo tylko jej wzrok czule muskał w lustrze nieskazitelną linię bioder; zbyt długo wyłącznie jej dłonie grzały lekko krągły brzuch; zbyt długo jedynie jej paznokcie przynosiły dreszcz temu jej zawsze lekko ocienionemu wgłębieniu za uchem; zbyt długo jej, bo niczyje inne, palce grzęzły w jej jasnych włosach nie do ogarnięcia i zbyt długo tylko ona czuła wilgotny zapach swej świeżo wymytej skóry. Ileż można sobie patrzeć głęboko w niebieskie oczy? Ileż można się do siebie uśmiechać ciepłym różem warg? Ile razy można rano odtulać się z kołder przepięknych snów po to tylko, by wyjść na ulicę i znów zobaczyć, że świat spoziera w zupełnie inną stronę? Wiele razy można, ale wreszcie przychodzi ten raz ostatni, po którym już nie będzie siły, by raz jeszcze spróbować. Więc ciało zaczyna się od niej wolno oddalać, ciało obojętnieje. Zaczyna się ponury czas z każdym dniem twardniejącej dewocji, coraz nachalniejszej skromności dziewiczej, czas niesmacznej pensjonarskości staropanieńskiej. Zaczyna się powolne stygnięcie wszystkiego.
Wierzcie, albo nie wierzcie, fantastyczna prawda jest jednak taka, że gdy Agata Pruchniewska (Adelajda) wchodzi na scenę, ma w sobie, gdzieś pod skórą, gdzieś na nitkach nerwów, to wszystko, com wyżej próbował nakreślić, i com nakreślił wyłącznie po to, by klasę roli jakoś spróbować oddać. Tak, Adelajda Pruchniewska wchodzi na scenę w połowie własnego stygnięcia. Pruchniewską do reszty szczelnie wypełnia cała ta potworna historia marzeń niespełnionych, tęsknot już na amen zarośniętych zmarszczką. Pruchniewskiej parę wstępnych sekund wystarcza, parę pierwszych gestów i dwa spojrzenia, by w widzu obudzić chęć opisania jej niedalekiej przeszłości. Mój Boże, przecież ja nawet nie musnąłem tego, co się z Adelajdą działo, zanim weszła na scenę. Na przykład - fatalne poczucie winy niezawinionej. Widzę te śniadania i, nad jajecznicą pełne troski oczy matki, które mówią, że może córce dziś coś się uda... Widzę te naznaczone fiaskiem kolacje i nad bułą z szynką smutne oczy ojca, który ma pewność, że los córki to los z każdym dniem coraz bardziej żylastej gęsi samotnej... Wierzcie, albo nie - w pierwszych piętnastu, trzydziestu sekundach Pruchniewska, jeszcze przecież studentka aktorstwa, stawia rolę dokładnie tak wysoko. To jest naprawdę znakomity teatr! Adelajda wchodzi, idzie na zaplecze sklepu z kapeluszami. A gdzież ona może pracować, jak nie na zapleczu? Wszystko się zgadza. Na wpół wystygła kobiecość jest już po stronie świata, jest już i dla siebie kompletnie obojętna. Idzie na zaplecze szyć kapelusze nie dla niej przeznaczone. Moja ty litości! Ta skromna suknia po babci, ten wszystko ukrywający szary uniform dewocji! Ta wiekowa brocha pod szyją, ta spatynowana rodzinna pamiątka - znak taniego sentymentalizmu! Ta fryzura, godna nieuleczalnej katechetki! Ten uroczo lodowaty gest zapiekłej działaczki kółka różańcowego! Jak Pruchniewska tak celnie zaczyna, to co może być dalej? Otóż - dalej jest historia przebudzenia. Pojawia się on, pan Love Krzysztofa Pluskoty, pojawia się stary numer - facet, który podrywa szare gąski, by je - wyssawszy z nich ostatniego funta - porzucić. Stary numer, stara historia, tyle że...
Tyle że - i to jest sedno opowieści - wolno stygnąca Adelajda jeszcze nie do końca wystygła. Tego nikt nie przewidział, ani Adelajda, ani pan Love. Nikt nie przewidział, że pod kobiecością zapomnianą, że pod zwałami tej szarej nijakości, co się każdego żywszego koloru wstydzi, że gdzieś tam - pewnie znów na tyłach serca - drzemie wielkie, ciepłe, włochate zwierzę. Pan Love niechcący je obudził. Niedźwiedzia obudził z zimowego snu, a wiadomo - wtedy jest groźnie. Niedźwiedź jest bardzo głodny, gotów pożreć korę, a co dopiero mówić o oczach mężczyzny, o wargach mężczyzny, jego skórze, ciele i kościach. Adelajda się budzi, serce Adelajdy, które od dawna biło tylko z niepojętego nawyku zwanego życiem, nagle zaczyna galopować. Ciało Adelajdy wraca do Adelajdy. To dobrze, ale takie powroty nigdy nie są bezkarne. Pan Love gra starymi, znaczonymi kartami - kolacyjka, przyjęta propozycja małżeństwa, później tani pensjonat i klasycznie lisie krążenie wokół kosztownej broszki i 50 funtów posagu. Krąży, ale jeszcze nie wie, że stąd nie ma wyjścia.
Tu dokładnie widać, że tamte wstępne, tak pyszne trzydzieści sekund, było Pruchniewskiej niezbędne. Bez doszczętnie przemyślanego i zagrannego przeszłego życia Adelajdy - nie byłoby teraz tego godziny z hakiem trwającego seansu rozrywania pajęczyny zmarszczek, co zarosła marzenia i nadzieje. Wierzcie, albo nie - w tej godzinie z hakiem Pruchniewska jest jeszcze bardziej dojmująca niźli we wstępie. To jest jej seans. Aż do ostatniej sekwencji. W finale pan Love dłońmi, które wzruszają się wyłącznie szelestem zielonej skóry banknotów, wciska głowę Adelajdy pod wodę, ostatecznie zatrzymuje serce kobiety, nagle obudzonej do życia. Niczego nie zrozumiał.
Tak, na boku, po lekcjach, w Kole Naukowym PWST, Michał Kotański, student III roku reżyserii, sklecił absolutnie profesjonalny smakołyk, który w mijającym sezonie ratuje - obok „Rajskiego ogródka" Miśkiewicza - honor uczelni przy Straszewskiego. Ratuje go z taką klasą, że mój teraz powrót do dojmującej pustki i tandety dyplomów Wajdy, Lupy albo Pszoniaka - nie ma sensu. Jeszcze bym pobrudził Pruchniewska i Pluskotę, a przecież nie chcę. Wolę trzymać kciuki za Kotańskiego, który wie, że światło teatru jest światłem aktora, a nie lukrowanego reflektora.

PWST w Krakowie. Karoline Leach „Mr Love". Reżyseria Michał Kotański. Scenografia Katarzyna Paciorek.