Paweł Głowacki

Wyznania szczerego entuzjasty teatru

Chochla, czyli wszystko

Na początku jest rzecz, najbanalniejsza rzecz, albo przeciętny rzeczownik, najpierw jest to, dopiero później - one i oni.
Na przykład najpierw jest stół, co został po dziadkach, genialna gierkowska wersalka obita materią czułą jak papier ścierny, i aluminiowa lampa, długa i chuda niczym żyrafa, i jeszcze gustowny abażur z matowo-czerwonego plastiku na głowie świecącej żyrafy. Na przykład najpierw jest słowo noga, albo słowo ucho, słowo szafa, słowo kawa. Zapomniałbym - jeszcze zdania są na początku, zdania proste jak drut i szare szarością jesiennej twarzy, zdania bez większych pretensji, skromne i pełne strachu, co idzie po dnie słów. I dopiero teraz są one i oni - cztery młode kobiety i sześciu młodych mężczyzn. Stoją wśród banalnych rzeczy, dotykają ich i mówią frazy pełne strachu na dnie, recytują otwierający „Świadków" Różewicza poemat „Nasza mała stabilizacja". Na przykład mówią: nieskończoność jest krótsza od nogi Sophii Loren, mówią: metafizyka ma nogi jamnika, skandują: zakłada się nogę na nogę, mówią: ucho van Gogha wygląda prawie komicznie... można wypić kawę... troszkę się boję o szafę... A gdy się wstępny poemat o banalności urwie, na stół wjedzie następna banalność - talerze i łyżki niezapomnianej firmy PSS Społem i kluczowa waza pełna dymiącej pomidorowej z rozgotowanym ryżem, i na sztorc wetknięta w pomidorową aluminiowa chochla. Zacznie się kolejny okruch prostoty, zaczną się fragmenty „Grupy Laokoona", a później przyjdą inne pozornie bylejakie dramatyczne okruchy Różewicza, przyjdzie „Co tu macie" i „Wyszedł z domu", i coś jeszcze, czego nie odgadłem, okruchy przyjdą, przejdą, a one i oni, młodzi adepci sztuki aktorskiej, do końca będą w swej czystości hipnotyczni.
Tak, Paweł Miśkiewicz uczynił coś, w co dawno przestałem wierzyć. Udowodnił, że po czterech latach studiowania w uczelni, gdzie nie wiedzieć po co, ale za to mozolnie i na koturnach naucza się kuriozalnej ontologii scenicznego mydlenia oczu w imię pretensjonalnych pseudogłębi, młody człowiek jednak potrafi nie kłamać. Inaczej mówiąc - przypomniał właściwą kolejność rzeczy, na powrót przyszpilił podopiecznych do jakości podstawowych, najpierwszych, czystych. Na scenie jest tak, jakby Miśkiewiczowi patronował pewien ciemny filozof, który jasno wołał, że znów trzeba zwrócić się ku samym rzeczom, albo jakby Witkacy wciąż szeptał mu swe zdanie, co je rektor Popiel winien na wieki wykuć nad wejściem do uczelni, zdanie o istocie wszelakich tajemnic teatralnych: Poza rzeczy-wistością nie szukaj już niczego, bo wistość tych rzeczy jest nie z świata tego.
U Miśkiewicza nie ma gry z dymu, z powietrza, z kosmosu. U Miśkiewicza wreszcie wszyscy grają z chochli, wazy, z pomidorowej z ryżem, grają z rzeczy banalnych, tak jak się gra z najprostszych nut. U Miśkicwicza wreszcie każdemu w zupełności wystarczają zdania bylejakie, szare jak twarz jesienią, wystarczają, by dotknąć idącego po dnie słów ciemnego prądu. Słowem, Miśkiewicz daje sceniczny smakołyk, bo wie, że do wszystkiego, co niejasne, do bólu, lęku, radości, do wszystkiego, co naprawdę wielkie, bo zwyczajne, codzienne, ludzkie, kruche, dojść można wyłącznie przez to, co mamy pod ręką, co mamy na języku. A mamy byle co, sztuczne kwiaty, stare radio, łyżkę, czarny krawat w białe paski, mamy słowo miłość, słowo dziecko, słowo mama, zdanie kocham cię mamy, zdanie chcę być sobą i zdanie boję się.
Miśkiewicz poszatkował kilka dramatów Różewicza, kawałki zlepił w godzinę z minutami dyskretnie pulsującą opowieść o nieuchronnie od wewnątrz pękającej codzienności, po czym metodycznie zabił wszelkie przejawy kłamstwa. Dał rzecz sceniczną na krawędzi dowcipu i powagi, wciąż lekko balansującą pomiędzy parodią i tonem serio, gierkowskim czy też przed-gierkowskim skansenem i sferą uczuć, co są od epok niezależne. Nagle kobieta czuje nowe życie w brzuchu - w oczach zaczyna tańczyć lęk. Nad pomidorową z ryżem nagle kruszeje wiara w duchowe piękno starożytnych Greków - przychodzi bez złudzeń spojrzeć na własną przeciętność. Przychodzi cała prawda o glinianych fundamentach pewnego uczucia, co jest pozornie szalenie cacy. Przychodzi potworny strach przed pustką, którą zostawił ten jedyny, bo wyszedł z domu i nie wrócił. Tak, mogą zmieniać się łyżki, chochle, wazy i zupy, mogą i się zmieniają, ale nasze małe, wielkie drżenie pozostaje. Czy to nie zdumiewające - coś tak karkołomnego, tak bezlitośnie jasno pokazać jako dyplom?
One i oni są rzeczywiście hipnotycznie czyści. Rzecz jasna, nie wszystko jest tu złotem, nie każda, nie każdy na długo zostaje w pamięci, ale nie oszukujmy się - ten typ scenicznego realizmu to poetyka dla wybranych. Tym razem wybrane są dwie. Jest Katarzyna Strączek - coś jak młode mistrzostwo formy i naturalności, zawrotnie śmieszna matka Polka i żona Polka, jak o sobie powiada - kura domestica, co to może i mało wie, ale swój rozum ma. I jest Magdalena Czerwińska. Co powiedzieć?
Gdym na nią patrzył, gdy widziałem, z jak dojmującą pokorą raz jeszcze naucza tego, który wyszedł z domu, ale wrócił, znaczenia małych, wielkich słów: brzuch, pępek, wzgórek łonowy, sutek, ty, ja - zatańczyła mi w głowie klasyczna fraza Różewicza i pomyślałem, że ją - lekko zmienioną - podaruję Czerwińskiej, Miśkiewiczowi i całej reszcie. Powiem zatem: Jak dobrze, tak mi serce biło, myślałem - krytyk nie ma serca. Przyjmijcie. Mam tylko to.

PWST w Krakowie, scena przy ul. Warszawskiej 5. Tadeusz Różewicz „Rajski ogródek". Inscenizacja Paweł Miśkiewicz. Spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego.