Paweł Głowacki
Wyznania szczerego entuzjasty teatru
Baśń z pakowego sznurka
Którędy mam wyjść z „Kubusia i jego Pana" w reżyserii Jerzego Stuhra? W który z niezliczonych korytarzy tego świeżego labiryntu tańczących wariacji literackich i teatralnych skręcić, żeby łeb wystawić na zatęchły zefirek krakowskiej Melpomeny? Na zasadach jakiego cudu opuścić hipnotyczną lekkość sztuki Milana Kundery, której to lekkości dyplomanci Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST nie dociążyli nawet gramem ołowiu? Jak się wyplątać z fantastycznej sieci tych morderczo inteligentnych dialogów, gier mistyfikacji z demistyfikacją, iluzji z realnością, powagi z uśmiechem, czerni z jasnością. Kundery z Diderotem, życia ze sztuką? Jak i właściwie po co mam opuścić zabawę, skoro pysznie mi tu jest?
Żeby napisać o kawałku sznurka. Tak jest, na moment opuszczam „Kubusia..." Stuhra, by o kawałku zwykłego sznurka pakowego, na lewym kolanie Kubusia w kokardkę zawiązanego, napisać. Kubuś, czyli student Michał Majnicz, wciąż wraca do opowieści o kuli, co mu kolano zmasakrowała. Dowcip, wielki dowcip na tym polega, że u Stuhra Wojnicz nie kuleje jak opętany, nie ma nogi uwalanej w czerwonej farbie, nie nosi ani bryły gipsu, ani zwojów bandaża. A gdy robi krok, na twarzy jego nie maluje się grymas potwornego cierpienia. Zachwycająca nieobecność scenicznej tandety! U Stuhra Wojnicz chodzi jak z nut, ma twarz normalną, czyli nie zmasakrowaną pokazywaniem bólu, na kolanie zaś nosi tylko kawałek pakowego sznurka, w gustowną kokardę zawiązanego. U Stuhra widać sznurek i słychać opowieść Wojnicza o bezlitosnej kuli. To wszystko. To całkowicie wystarcza, byśmy wpadli w teatr najprostszych znaków, w świat najczystszych metafor scenicznych. W tym sznurku, niczym owoc w pestce, tkwi spektakl. Ten sznurek jest duchem i literą całości. Zachwycająca obecność scenicznego skrótu. I tak jest u Stuhra ze wszystkim. Bo ja wiem, z czym to porównać? Gdy Miron Białoszewski miał się w swych „Wyprawach krzyżowych" stać rycerzem, wdziewał na głowę durszlak, zaczynał mówić - i był rycerzem. Cudem prostej zbitki, spomiędzy przedmiotu i słowa wysnuwał się woal poezji. U Stuhra, z drabiny, peruk, okna, parawanu, kraty, kostiumów, twarzy, gestów i fraz Kundery - podobna jakość wyskakuje. Ze sznurka - kolosalny taniec ironii, względności, dowcipu i paru myśli naprawdę poważnych. A może zwłasza finalna gorycz, co idzie po dnie narracji Diderota i Kundery. Tej goryczy by nie było, gdyby studenci nie uwierzyli w magiczne moce prostego sznurka.
Uwolnieni z niepojętego nakazu wymachiwania widzom przed nosami swymi studziennie głębokimi duszami, jak się okazuje - z równie niepojętą lekkością żonglują niesłychanie poplątanym czasowo i przestrzennie światem Kundery. Niemal w tej samej sekundzie są w teraźniejszości i przeszłości. Ze swobodą pasikoników przenoszą się z wiejskiej drogi do karczmy, ze strychu do salonu, z wyrka na krzesło. Jako oczywistość przyjmują i znoszą nagłe kompromitacje iluzji, częste dywagacje o naturze narracji i mnożące się jak króliki zawieszenia fabuły. Kto tutaj jest kim? Co prawdą, a co fałszem? Któremu z trzech romansów, co się w sobie przeglądają jak lustra, niechcący tworząc iluzję nieskończoności, któremu z nich uwierzyć? Któremu - i po co? Opowiadają, zarazem będąc częścią swych opowieści i ich ironicznym komentarzem. A na dokładkę - całym tym, jak skalpel precyzyjnie pozszywanym szaleństwem setnie bawią nas i siebie. Wreszcie więc teatr ludzi radujących się tym, co czynią? Teatr nie umęczony męką Łyska z pokładu metafizycznej Idy? Owszem. Ale i jeszcze coś.
Kubuś i Pan Kubusia (Jakub Bohosiewicz) - idą. Zmieniają się kolory świata - zmieniają się kolory świateł na śnieżnobiałym okotarowaniu. Jest niebiesko, żółto bądź czerwono. Oni wciąż idą. Kroczą przez czas i przestrzeń, ale tak, jakby zegarki i kompasy gdzieś pogubiły wskazówki. Wędrowcy mają taką nadzieję. Idą, bo co innego jest do roboty na tym łez padole? Iść i łudzić się, że na końcu tkwi jakiś cel, który się nie rusza. Iść i patrzeć, jak wszystkie nasze fabuły przeglądają się w sobie i nie mogą się wzajem odróżnić. Co i raz któryś chce to przerwać, odmawia, znika ze sceny, ale stąd nie da się zniknąć bezkarnie. Wtedy, przy każdej próbie odejścia, białe kotary trochę opadają, pokazują podszewkę świata. Jest czarna, jak dno każdej sceny. Idą więc, bo nie chcą katastrofy, idą i grają, odgrywają, zagadują. Tak, chcą zagadać - ale co?
W drugim akcie przyklejają sobie brody, zakładają okulary, posiwiają włosy, pobielają twarze. Tamta nadzieja była płonna, zegary jednak nie pogubiły wskazówek. Znów idą. Idą kolejne opowieści, ale w oczy Bohosiewicza i Majnicza wkracza coś zasadniczego. Spóźnienie? Tak, spóźnienie. To jest moment doprawdy wielkiego aktorstwa. Idą, idą do końca, tylko, że oczy ich są już jakby o krok spóźnione. To jest właśnie to coś jeszcze, ta goryczka, która mruga z dna fabuły. Ostatnia ciemność. Koniec? W akcie trzecim, którego nie ma, Majnicz i Bohosiewicz nie mają już sił iść dalej. Są włóczęgami. Siedzą pod samotnym drzewem bez liści. Czekają na cel, który się nie porusza. Czekają na Godota. Słychać, jak jeden mówi do drugiego: nic się nie da zrobić. Tak się naprawdę kończy baśń, co wyskoczyła z kawałka pakowego sznurka. Ona się nie kończy.
Krakowska PWST im. Ludwika Solskiego. Milan Kundera „Kubuś i jego Pan". Reżyseria i opieka pedagogiczna Jerzy Stuhr. Scenografia Joanna Jaśko-Sroka. Spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego.