Paweł Głowacki
Wyznania szczerego entuzjasty teatru
Stefa, Genowefa i Dolores
Zagadnięty na okoliczność nerwowego tiku erudycyjnego krytyki teatralnej - co to przed każdą premierą maniakalnie poleruje swą erudycyjność, bada tekst wystawiany, dłubie w opracowaniach, buszuje w zahaczających o temat esejach i patrząc w siną dal, duma, co też dziś wieczór w teatrze się wydarzy - Konstanty Puzyna odpowiadał, że w istocie nie pojmuje tiku. Tak, ni w ząb nie pojmował bibliotecznych namiętności kolegów po fachu, bo przecież, na ten przykład, żaden filmowy krytyk o zdrowych zmysłach, idąc do kina, nie dłubie wcześniej w filmowym scenariuszu. Nie babrze się w pierwocinach - i co? I nic. Wszystko w porządku.
Rzecz jasna - w tej ostrej prowokacji Puzyny, który akurat wiedział wszystko, w istocie kryło się święte przekonanie o samoistności sztuki teatru. Z drugiej jednak strony, zwłaszcza dziś, nie sposób nie powiedzieć; łatwo się chłopu palnęło! Łatwo, bo żył w czasach, kiedy artyści jeszcze nie śnili o samoistności aż tak morderczej, że autora pierwociny w fundamentalnego kretyna zmienia. Przecież czasy mamy takie, że gdy ktoś, na Szekspira idąc, nie zapozna się wcześniej z Szekspirem - jest stracony. Któż bowiem, i na zasadzie jakiego cudu, na dzisiejszym Szekspirze wyjaśni nieszczęśnikowi, że to jednak jest Szekspir? Kto go przekona, że po takim Szekspirze wcale nie musi dusić stojących w ogonku do szatni koleżanek? Zresztą, pal licho Szekspira, jak wiadomo - był tak głęboki, szeroki
i wysoki, że mieści się w nim nawet aktualna niedorzeczność reżyserska. Co jednak począć z Andą Kitschmann? Co by się ze mną na muzyczno-kabaretowym spektaklu „Anda" działo, jaki byłby los koleżanek mych tuż po tym arcydziele, gdybym światłych ludzi, co mieli radość na żywo widzieć i słyszeć tę piosenkarkę i kompozytorkę, przed premierą nie wypytał o jej prawdziwy takt, smak i klasę sceniczną?
Otóż, zakładając niemożliwe, czyli zakładając, że bym nie opuścił imprezy w połowie pierwszej pieśni „Tabakiera Króla Jegomości" (ściśle mówiąc - w okolicach drugiej minuty), to z każdą następną z 12 pieśni, totalnie w tym wydaniu upadłych, wzrastałaby we mnie pewność, iż sztuka estradowa Kitschmann nigdy, niestety, nie opuściła poziomu nazwiska artystki. Nie wiedząc, jakie te piosenki były i są naprawdę, przez dwie nieludzko długie godziny, tusząc, że tak właśnie ma być, dusiłbym się ściśle tak, jak właśnie się dusiłem - pod ciężarem numerasów estradowych, z których każdy miał moc ducki ołowiu, bym jęczał. I nie mógłbym nie dojść do wniosku, że nieszczęsna Kitschmann była kwintesencją powojennej tandety, ergo - bezguściem, które to bezguście lud Krakowa tolerował z powodów do dziś nie wyjaśnionych.
Tak, nic nie wiedząc o prawdziwej Kitschmann, musiałbym zostać przy Kitschmann, którą mi teatr zaserwował. Chłonąłbym Anty-Andę. O, zgrozo! Kitschmann - ociężałość, nachalność i skrajne amatorstwo. Kitschmann - wielbicielka fatałaszków nie do przyjęcia nie tylko dla papug niewidomych, ale nawet dla niewidomych papug tuż po konsumpcji litra. Kitschmann - heroiczna bojowniczka o to, by się w swych kuriozalnych układach pseudobaletowych nie potknąć, nie wyrżnąć betami o dechy sceny i w efekcie - ducha nic wyzionąć. Kitschmann - baronowa kompletnie zbędnych ozdobników, księżna monstrualnych nadmiarów inscenizacyjnych, co niezmiennie w monstrualny gwizdek idą. Kitschmann - mistrzyni estetycznego pacykarstwa, którym zasłaniała swą wewnętrzną nędzę artystyczną. Wreszcie, Kitschmann w takim teatralnym wydaniu - jako bezwiedna morderczyni dyplomantek IV roku specjalizacji wokalno-aktorskiej PWST.w Krakowie. I bodaj to ostatnie jest najgorsze. I jak zwykle - wstyd powtarzać oczywistość, że w dyplomach PWST.zawsze chodzić winno tylko o „życie" studentów, a nie o inne, że tak powiem, hocki-klocki czyjeś, w jakiejś innej sprawie uskuteczniane publicznie.
Nie inaczej - wstyd klepać stare prawdy. Wstyd i bezsens, bo niby co dalej pisać? Wyciągać za uszy młode artystki, które pomimo kuriozalnych kapeluszy i pończoch, pomimo choreografii godnej wyczynów Świętego Wita w szczytowej formie, pomimo wynikającej z niepoczytalnego kicania zadyszki, pomimo nieszczęsnych laseczek, parawanów; luster i bucików na zbyt wysokich obcasach, że już o brawurowym scenariuszu nie wspomnę - cudem boskim utrzymały się na powierzchni? Czy mam swą własną głupotę siedzenia na dwugodzinnym nieporozumieniu tłumaczyć krystalicznym talentem Anny Wodyńskicj? Czy też głupotę swą tłumaczyć mam sobie w sumie trzydziestoma sekundami czystości, na które stać było Dominikę Buczek, Annę Warchał i Zofię Dąbrowską? Nie, dość tego, dość już lepkich eufemizmów, kleconych na kanwie sztuki zbędnej. Nikogo za uszy z nieszczęścia wyciągał nie będę, już choćby dlatego, że mnie z pewnością nikt nie wyciągnie. Sam się muszę do świeżego powietrza tarabanić z nie mojego dna. I się tarabanię. W nawias biorę, com napisał, i oznajmiam: "Anda" jest dziełem niechcący wybitnym! Otóż, z powodu swego poziomu oraz za przyczyną mego nerwowego tiku erudycyjności, po seansie nie udusiłem tych, które powinienem był udusić. Ściśle mówiąc, koleżanki me - Stefa, Genowefa i Dolores - przeżyły głównie z powodu mojej mentalnej rezerwy wobec świętych prawd Konstantego Puzyny.
Krakowska PWST. "Anda". Scenariusz - Jan Szydłowski i Jan Polewka. Reżyseria - Jan Szydłowski. Ruch sceniczny - Jadwiga Leśniak-Jankowska. Kierownictwo muzyczne - Oleg Sznicar. Choreografia
- Przemysław Śliwa. Scenografia - Jan.Polewka. Kostiumy - Dorota Morawetz. Impostacja - Alicja Sławecka.