Paweł Głowacki
Wyznania szczerego entuzjasty teatru
Turnus II? Terenia?
Gdzie mamy się ukryć? O to spytały jego oczy, gdy podszedł i zapytał: Jak leci? Było już po wszystkim. Po „Weselu" w realizacji Jerzego Treli, po kolejnym dyplomie aktorskim krakowskiej PWST, po chamie, po Chochole, po złotym rogu, ba, było już nawet po sznurze. W foyer ostały się ino pajdy ze smalcem po lewej i stateczna siwucha w coś przypominających kieliszkach po prawej. Tak, było już po wszystkim. Tak, było już, co trzeba. Ale było, co trzeba - żeby co? Ja i mały, wielki człowiek, staliśmy zdecydowanie po prawej. On jeszcze zdążył zagaić, ja już nie zdążyłem odpowiedzieć. Podeszła do nas młoda niewiasta i palnęła: Jak się panu podobało przedstawienie? Jej oczy o nic nie pytały.
Mogłem odrzec pytaniem: Przepraszam, ale właściwie kim pani jest? I to by była cała moja recenzja. Bo przecież niewiasta jeszcze przed minutą była na scenie, a ja już nie wiem, czy to Gospodyni mnie zagaduje, Maryna, Czepiec, czy też przypomina mi się kolonia w Sopocie w 1976, turnus II i ta urocza Terenia, co ciągle płakała za mamą? Co miałem odrzec nie wiadomo komu? Mogłem pokazać kieliszek i zgodnie z prawdą sentymentalnie zaintonować pieśń o Konradzie Swinarskim. Gąsko płowa, identyczny kielich dostałem ongiś od Barbary Swinarskiej, i wiedz, że to jest szkło, za pomocą, którego Swinarski wyreżyserował „Wyzwolenie", gdzie twój profesor, Jerzy Trela - jak nikt przed nim, ani po nim - nie był w stanie kłamać samemu sobie. A ty, gąsko płowa? Wiesz, czemu nie wiem, kim jesteś? Tak, o kieliszku mogłem powiedzieć, bo kieliszek też byłby początkiem całej mej recenzji. Jak to się mogło stać, że człowiek obdarzony absolutnym słuchem aktorskim, nie usłyszał, że jego podopieczni tak nieprawdopodobnie konfabulują, że są nieusuwalnie obok. Obok rytmu, obok sensów, obok słów, obok granych przez siebie postaci, obok weselnej gorzały, obok finalnego strachu, obok widm, obok życia, nawet obok cienia życia. Jakim cudem Trela nie usłyszał symfonii takiej głuchoty? Jakim cudem nie zobaczył, że na scenie nikogo nie ma?
Owszem, mogłem tak płowej gąsce odpowiedzieć. Mogłem też, wobec małego, wielkiego człowieka, zdobyć się na improwizowany, mówiony felieton morderczy, w którym, wychodząc od sceny rozmowy Wernyhory z Gospodarzem, do skrajnego imentu wybatożyłhym ten dyplom godzien wiekuistego zapomnienia. Mój Boże, ta rozmowa, fundamentalna przecież - co to było? Cimcirymci nawiedzonego basa (Wernyhora) i terefere przestraszonego tenora (Gospodarz)? Pokaz XIX-wiecznego aktorstwa u stróża z Bobowej? Co to było? Pytam teraz i dzięki składam opatrzności, że wtedy płowej gąski o to nie spytałem. Dzięki składam, bo przecież po takim pytaniu, które jest pytaniem przechodnim - przechodzi ze sceny na scenę - musiałbym postawić kilkadziesiąt pytań pomocniczych i, rzecz niestety oczywista, równie przechodnich. Na przykład, co miała na myśli pani scenograf Joanna Jaśko-Sroka, gdy kostiumem zmieniła Jaśka w rezerwistę jakiejś tajemnej formacji, który tylko przez niedopatrzenie nie robi radosnych pompek pod „Adasiem" na Rynku, jeno w sali im. Stanisława Wyspiańskiego, na frazach „Wesela" trenuje „brzuszki"? Albo - czemu Trela pociął oryginał tak, że ja, umiejąc „Wesele" na pamięć, nie pojmuję komu tutaj i o co chodzi? Lub też - czym się przez cztery lata nauczania zajmowali Zbigniew Grygielski (impostacja) oraz Małgorzata Ząbkowska (wymowa), skoro ja, siedząc w rzędzie J, czyli z grubsza w środku, gdy na scenie gra muzyka - słyszę tylko samogłoski, a i to nie wszystkie? Wiem, że jak jest wesele, to grajkowie piłują ile wlezie, ale jak się ma do dyspozycji studentów o akurat takiej impostacyjno-dykcyjnej tężyźnie, należy ściszyć muzykę albo wystawić „Na pełnym morzu" Mrożka. Tam jest tylko cichy szum fal i góra trzy mewy. Ewentualnie mógłbym jeszcze zapytać retorycznie, czemu mianowicie... Mógłbym. Tak, mógłbym płowej główce odparować na te i na sto innych sposobów, ale w sumie - milczałem jak grób. Bo, tak na dobrą sprawę, cóż można odpowiedzieć studentce, której w minutę po występie nie poznaję, a której oczy nie chcą się schować? Co mogę teraz rzec im wszystkim, tym weselnikom bez kaca, którzy tak ufnie patrzą w przyszłość? Gospodarz, Gospodyni, Pan Młody, Dziennikarz, oraz wy, inni, wy, bracia i siostry bez właściwości co mam wam powiedzieć? Że w sumie tylko Jakuba Bohosiewicza jako Poety, i momentami Katarzyny Warnke w roli Panny Młodej, nie pomyliłem z rogiem, co się gdzieś zapodział? Nie, powiem tylko, że wtedy nic nie powiedziałem. Zwyczajnie - smutny byłem. Jak kondukt, co brnie w deszczu i pod wiatr. Potwornie smutny byłem, bo nazbyt bezkrytycznie wielbię niepowtarzalność Treli, by się z płową główką wdawać w profesjonalne dysputy o tożsamości czegoś, co przed minutą widziałem, choć całkiem możliwe, że tylko śniłem. Smoliście smutno mi było, a smutek smolisty, to jakość spoza teatralnego dobra i zła. Wróciłem do małego, wielkiego człowieka. Jak to, jak leci, maestro! W dół leci. Po czym zrobiliśmy krok w prawo. Było tam wszystko, co trzeba, by zapomnieć, że oczu nie da się odkręcić i schować do kieszeni. Choć bywa, że bardzo by się chciało.
PWST w Krakowie. Stanisław Wyspiański „Wesele". Realizacja Jerzy Trela. Scenografia Joanna Jaśko-Sroka. Muzyka Stanisław Radwan.