Wyznania szczerego entuzjasty teatru
Cisze
Tu po policzku kobiety łza płynie nie wtedy, gdy kobieta płacze. Tu łza płynie wtedy, gdy mężczyzna palcem wolno muśnie policzek kobiety, gdy po nitce jej świeżej zmarszczki kolo warg opuszek przesunie tak, jakby pragnął nań zebrać całą wilgoć słonej ścieżki, która zaczyna się w górze, na przezroczystym opłatku powieki. Tu łza jest, gdy nie ma łzy, bo tu chodzi o teatr najczystszy i najtrudniejszy. Najtrudniejszy, bo najczystszy.
Tu, w wyreżyserowanym przez Krzysztofa Globisza "Kapeluszu pełnym deszczu" Michaela Vincente'a Gazzo
- dyplomie IV roku Wydziału Aktorskiego krakowskiej PWST - łza kobiety to tylko, to aż insynuacja. Ciepła, pełna lęku insynuacja palca mężczyzny. I nie tylko ze łzą tak sprawy się mają. Wszystko, prawie wszystkie rzeczy są u Globisza insynuacją gestu, sugestią spojrzenia, podszeptem oddechu. Łza, filiżanka na spodeczku, kawa w filiżance, waza pełna zupy, chochla, talerze, łyżki duże, łyżeczki, jeszcze to, jeszcze tamto. Dużo, ogrom drobiazgów świata. Stają się na scenie, zdobywają twardość, fakturę, barwę, ciepłotę, choć ich przecież realnie nie ma. Stają się, bo są chęcią palców, pragnieniami ciał.
Ciał tych dziesięć jest. Sześć młodych kobiet, czterech mężczyzn młodych. Anna Kłos-Kleszczewska, Karina Grabowska, Agnieszka Jaworska, Paweł Tomaszewski, Aleksander Fiałek, Juliusz Kubiak, Kamil Smerdel, Agnieszka Kawiorska, Iwona Sitkowska, Iwona Buła. Aktorzy, bardzo młodzi aktorzy, właściwie
- wciąż jeszcze kandydaci na aktorów. Z przyjemnością ich wymieniam, ale też nie będę babrał pióra jałową aktywnością pilnych recenzentów teatrologicznych, nie będę recytował, kto co gra. Nie tym razem.
Rzecz w tym, że seans swój Globisz nie tylko nazwał „Ćwiczeniami aktorskimi". On z tej ćwiczebności, powtarzalności, wariacyjności scenicznej uczynił zasadę opowieści. Nie ukrywa teatralności, nie zasłania gry, nie chowa sztuczności. Nie. On te wnętrzności iluzji - pokazuje. On od deziluzyjnego gestu rotpoczyna swój "Kapelusz pełen deszczu". W prologu młodzi odsłaniają sztuczne zasady zabawy. Poczym przez dwie godziny, bez kwadransa, wymieniając sie rolami, żonglując udawaniem - paradoksalnie coraz głębszych, wcale nie zabawnych smaków zycia i smierci dotykają grą.
Ta ostatnia lekcja, jakiej Globisz studentom przed magisterskim ich finałem udziela, to lekcja dwuczęściowa. Najpierw - wspomniana już nauka wielkich mocy tkwiących w pustce. Kto wie, może było to też dotknięcie samotności? Prawie niczego w tym aktorskim laboratorium nie mają. Drzwi bez ścian, kilka krzeseł, dwa, trzy stoły. To wszystko. Resztę trzeba ukręcić - niczym bicz z piachu - z gestów anektujących pustkę.
Inaczej powiem. Jest tak, jakby Globisz nakłaniał ich do przyjęcia - jako swoich - zdań, co je ongiś potężny eseista o potężnym mimie popełnił. Rzekł: „Marceau nadaje ciężar powietrzu. Na pustej scenie trzeba stworzyć świat". I młodzi u Globisza - stwarza ją świat. Uczą się, jak zagrać męskim palcem - kobiecą łzę. Uczą się, że gdy aktor nie ma się za co schować - zabawa jest po prostu uczciwsza. I że wzmaga się wtedy czystość opowieści.
No i druga część ostatniej lekcji Globisza, część naprawdę fundamentalna. Nauka o innym gatunku pustki, innej potędze pozornie martwej, z którą na pozór nic już uczynić się nie da. Nauka o potędze milczenia. O tym, że na scenie nie wolno wygrywać słówek, zdań i akapitów, zwłaszcza, gdy przychodzi występować w opowieściach, których nie napisał ni Szekspir, ni Molier, ni Czechow, tylko choćby Gazzo. Ale co wygrywać, gdy trzeba grać historyjkę Gazzo, historyjkę o miażdżącej sile wiecznie obojętnego świata, o człowieczku bez znaczenia, co wewnątrz tej obojętności kruszeje, o ucieczce w narkotyki i o nieuchronnie mrącej miłości?
Wygrywać ciszę, ale ciszę wpierw zaludnioną wszelakiej maści krzykami, szeptami, skowytami, wrzaskami, co się nigdy w pełni nie narodzą - lecz są, bardzo są. Nigdy się nie narodzą, czasem tylko skóra skrywająca skowyt nie wytrzymuje - i z ust wypada sekundowy jęk, który banał opowiastki zmienia w przypowieść wcale nie banalną.
O studentach Globisza powtórzę to, co dwa dni po zmierzchu, kiedy to Zbigniew „Szajbus" Fiałkowski porzucił oddech na rzecz pętli, napisałem. Otóż w "Kapeluszu pełnym deszczu", młodzi są jak „Szajbus", gdy żył. Najbardziej przerażają nie ich skowyty. Najbardziej przerażają ich cisze. Wtedy właśnie „opowiadają" rzecz naprawdę bolesną. Wtedy prościuteńka historyjka Gazzo nabiera mrocznych odcieni, zaczyna być kolejnym wcieleniem odwiecznej opowieści o każdym. O każdym kolejnym z nas.
Choćby Johnny, wiotki bohater „Kapelusza...", człowieczek zbyt kruchy jak na ten świat. U Globisza w prologu z nieba spada manekin. Gdy uderzy w scenę przez powietrze miasta Johnny'ego przejdzie bezlitosny łomot. Johnny skuli się po raz pierwszy. A później już nic nie będzie się dało zrobić. Łomot, drewniane to memento, okaże się jakością nie do udźwignięcia i nie do zapomnienia. Więc w epilogu Johnny palcem czule zainsynuuje swej Celii łzę. Z Celii wyskoczy skowyt. I tyle. Nic wielkiego. Ot, kolejny z nas, wciąż na tej samej krzywiźnie obojętnego globu, kolejny raz pragnął poczuć na skórze odrobinę słonego ciepła, które nigdy niczego nie zmienia.
PAWEŁ GŁOWACKI
PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Michael Vincente Gazzo „Kapelusz pełen deszczu". Reżyseria Krzysztof Globisz. Scenografia Ryszard Hodur. Muzyka Mariusz Skóra. Dyplom Wydziału Aktorskiego.
Dz. Pol. 30.11.2005