DZIENNIK POLSKI Nr 295 z dn. 19.12.2002 r
Paweł Głowacki
Wyznania szczerego entuzjasty teatru
Wybleblywanie bleblania
Cóż za budujące porozumienie ponad podziałami, ponad narodami i ponad pokoleniami! Oto już w 1933 r. polska pieśniarka Hanka Ordonówna w swej mitycznej pieśni ".Każdemu wolno kochać" nauczała, że każdemu wolno bleblać, bo to litej grafomanii słodkie prawo, a w 1993 r. pieśń ta wciąż jeszcze jest ulubionym utworem młodego orla katalońskiej dramaturgii Sergi Belbela. Dobrze to powiedziałem, ale jednak zbyt delikatnie to powiedziane. Nie, mityczna pieśń Ordonki nie jest ulubionym utworem Belbela. Mityczna pieśń Ordonki jest pieśnią życia Belbela. Tak właśnie! Od 1993, kiedy to wyszła drukiem sztuka „Po deszczu", pisarskiej wielkości młodego orła Katalonii nie da się ująć lżej.
Belbel - maniakalnie naczytawszy się sztuk Ionesco, zwłaszcza "Łysej śpiewaczki", benedyktyńsko nadumawszy się nad „Czekając na Godota" Becketta, wchłonąwszy znaną o „Godocie..." myśl, że mianowicie arcydzieło to będzie wywoływać rozpacz ludzi w ogóle, a dramaturgów w szczególe, oraz totalnie nic z przedmiotów swej fatalnej pilności nie pojąwszy - wziął się na ambit i dał odpór rozpaczy. Niepoczytalnie pożeniwszy „Łysą śpiewaczkę" z genialnymi kloszardami, co u Becketta pod drzewem na sens świata czekają, popełnił „Po deszczu" - i jest po ptakach. Tak bardzo po ptakach, że cytowana w programie do przedstawienia Anna Sawicka dzieli się z nami takim oto
stylistycznym rodzynkiem. „Bohaterowie" tej sztuki konsumują owoc zakazany - wymykają się na papierosa, choć w całym budynku palenie jest surowo zabronione". Na Boga, pani Sawicka - skąd to idiotyczne choć? Przecież powinno być: bo, gdyż, albowiem albo ponieważ. Nieprawdaż? Równie dobrze mogła pani napisać: wymykają się na papierosa, choć Wisła wylosowała Parmę. Albo: wymykają się na papierosa, choć w chwili czytania „Po deszczu" reżyser Jan Peszek po raz pierwszy w życiu nie umiał czytać. Moje propozycje są nie tylko lepsze, druga moja propozycja na dokładkę łagodzi moc pytania fundamentalnego, które brzmi: na Boga, panie Peszek - po coś pan ten lity muł na warsztat brał?
Tak, Peszek wziął na warsztat „Po deszczu", choć nie było czego brać. W semantycznie przytomniejszej chwili Sawicka tak relacjonuje autorefleksję Belbela: "Mówi, że jego sztuki są na tyle uniwersalne, że nawet język nie ma znaczenia". Zgadzam się całkowicie. W twórczości młodego orła katalońskiej dramaturgii język nie ma znaczenia, ponieważ ptaki nie mówią. Ptaki klangorują. ptaki skrzeczą, piszczą, gdaczą, syczą i pieją, choć przecież był poniedziałek, dyplom aktorski krakowskiej PWST był, zdawało się więc, że młodzi, o życie walczący artyści, mówić winni. W „Po deszczu" pierwiastek uniwersalności przesłania jest tak mocarny, że pojmie go chyba tylko najpóźniejszy z naszych wnuków. A dziś? Dziś młodzieży z PWST tylko jedno pozostało - mozolnie odbleblać bleblanie Belbela. I odbleblali.
Dwie godziny z niezłym hakiem człapali po scenie i wybleblywali nie swoje prawdki bleblające. Na dachu drapacza chmur, gdzie na papieroska przychodzili, Komputerowiec (Mariusz Zaniewski), Kierownik administracji (Sebastian Łach), Blondynka (Martyna Peszko), Brunetka (Anna Kerth), Ruda (Mirosława Sobik), Szatynka (Joanna Niemirska), Goniec (Dominik Stroka) i Dyrektorka (Gabriela Czyżewska) - próbowali z mulistego bezsensu choćby jedno ziarenko sensu wydziobać. Blondynka, Brunetka, Ruda, Szatynka, Goniec... Nawiasem mówiąc, gdyby Belbel przypomniał sobie, że na świecie są jeszcze płukanki i dostarczyciele pizzy - już chyba bym nie żył. Przerzucali się banałami, co miało sugerować, że my też się w żyćku swym banałami przerzucamy. Mijali się wgadkach-szmatkach, gdyż. proszę ja was. my też się mijamy. I czasem sugerowali kompletnie szklanym oczkiem, że coś ich na dnie ich jestestw boli - jak i nas boli. Że ich, proszę ja was, ból istnienia w nowoczesnym, bezdusznym świecie nęka nieludzko. Amen. Choć przecie idą święta, a nie wiadomo, co się stało z sumem, którego nie złowił stary człowiek, który mógł tylko na morzu. Nieprawdaż? Prawdaż.
To by wystarczyło, żeby się zdumieć. Parę dni temu oglądam coś tak wybornego, jak dyplom „Maestro" w reżyserii Krzysztofa Globisza, a teraz jestem na „Po deszczu" i czuję się. jakbym na spodzie Rowu Mariańskiego siedział. Nic. Zupełne nic na scenie, teatr, w którym spódniczka Martyny Peszko jest lepsza niż Martyna Peszko, choć Martyna Peszko tak bardzo mnie zachwyciła w „Zimie pod stołem" na Scenie Pod Ratuszem. I co ja mam z tym zrobić? Co mam myśleć o pedagogice w szkole tak dalece nieprzewidywalnej? Owszem - każdemu wolno bleblać, zatem Belbel chwyta za pióro. Ale co ma z tym wspólnego walka o oddech, którą studenci właśnie rozpoczęli? Tak, to by wystarczyło, żeby się zdumieć, ale to nie koniec. Nie pojmuję oto, skąd Peszek wziął tę pseudonowoczesną poetykę pseudoaktorstwa. To jest nie do zniesienia. Ta suchość ascetyczna, ta lodowatość środków wyrazu, to granie, że się nie gra, choć przecież i tak się nie gra. bo się jeszcze mało umie. W 1410, tuż przed Grunwaldem, Litwini identycznie odegrali Jagielle „Łysą śpiewaczkę" Ionesco - i król zasnął z nudów. Choć miał już w samochodzie dwa gole miecze i szlagier Ordonki.
Krakowska PWST im. Ludwika Solskiego. Sergi Belbel „Po deszczu". Reżyseria Jan Peszek. Scenografia Katarzyna Paciorek. Muzyka Wojciech Waglewski. _